Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— pan cierpiałeś, odchodzisz z żalem, ja powinnam starać się mu wynagrodzić jego czyn szlachetny!
— Wynagrodzić! opryskliwie ozwał się Zarzecki. Nie ma skarbów coby mi mogły zapłacić za to co ja wycierpiałem. Bóg jeden może mi to wynagrodzić.
Pani się mylisz, ja nie przyjmę nic, bo bym swoją poczciwość miał zapłaconą, a coby ona była warta. Jakem był ubogim tak zostanę, dzieci też — zapracują sobie na kawałek chleba. Nie potrzebujemy nic, i nie przyjmę nic a nic!
Szydersko mu się skrzywiły usta jakimś sarkazmem dziwnym.
— Wie pani co? — odezwał się oglądając po salonie — jedno przyjmę — każ mi pani dać kieliszek wódki!
Żądanie było niemal obrażające, zarumieniła się pani Idalia, obejrzała ku Basi, a panna Drobisz znikła. Trzeba było spełnić życzenie starego.
Lokaj wniósł na tacy butelkę, kieliszek, chleb i sól. Szedł z powagą wielką, sam nie wiedząc jak przystąpić do Zarzeckiego. Skorzystała z tej chwili pani Idalia i przysunęła się do Zygmunta.
— Zaklinam pana, na wszystko, — odezwała się, — przyjdź do mnie. Potrzebuję go widzieć, mówić znim. Proszę i błagam o to...
Stary Zarzecki zakąsiwszy chlebem, otarł usta, skłonił się.
— Dziękuję, — rzekł.— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Skinął na syna.
— Chodźmy!
Stała jeszcze pani Idalia z papierami w ręku i patrzała długo za odchodzącymi, ledwie mogąc przyjść do siebie