Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zarzecki tak był przejęty tem z czem przychodził, iż się nie mógł powstrzymać:
— Niech panna oznajmi swej pani, — rzekł, — że stary łajdak, pijaczyna, hołota Zarzecki, przyszedł i przyniósł jej dzieciom w kieszeni miliony pani podkomorzynej!
To mówiąc podniósł papiery do góry, pokazał je i nazad schował prędko.
— Tak, — dodał śmiejąc się, — jak Bóg Bogiem, święta prawda!
Nie ukradł nic, choć głodem marł stary hołysz — bo sumienie miał.
Panna Drobisz zrozumiała tylko jedno, że przypływały miliony, reszta jej była obojętną.
Pobiegła do pani. Zarzeckich obu zaproszono do salonu.
Stał pustką wielki jak stodoła, złocony jak kościół, pachnący jak sklep fryzyera salon ów wielkiej pani, w którym ze swemi butami obłoconemi, w odzieży odartej znalazłszy się pan Jakób, okiem powiódł i śmiał się.
— Co to za honor dla mnie, że po tych depcę splendorach! a jutro do ubogiej jamy nazad, i nie westchnę do nich pewnie.
Pomimo że miliony przynosili, oczekiwali dosyć długo na panią, która wiedząc o Zygmuncie nie chciała mu się pokazać, aż by twarz swą uczyniła tak piękną jak tylko być mogła.
Drzwi się otwarły wreszcie, ubrana w czerni, blada trochę, dziwnie piękna w tych obłokach smutku, któremi się przyodziewała jako wdowa — weszła zwolna pani Manczyńska, a idąca za nią panna Drobisz, zaledwie trochę drzwi przymknąwszy, została w nich u progu.