Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z dumą powtarzał to stary.
Luci twarz się też dumą zarumieniła, przyklękła do kolan ojca, objęła je i w nogi go całować poczęła.
— Jadę po Zygmunta! — zawołała, — ty tu poczekasz na mnie.
Stary przystał w początku, ale się rozmyślił wkrótce.
— Nie, — rzekł, — od wczoraj nic nie miałem w gębie, zejdę na dół.
Spojrzenie Luci wywołało rumieniec i uśmiech na twarz starego, uderzył ją po ramieniu.
— Nie bój bo się, — zawołał, choćbym kieliszek wódki wypił nie zawróci mi głowy.
I jak powiedział, zszedł w istocie do szynku na wódkę i skromne śniadanie tragarza, do którego był nawykły. Stary był tak znużony i wysilony, że czekając na dzieci sparty o stół zadrzemał.
Tak go tu zastał nadjeżdżający Zygmunt. Zerwał się przytomny i począł ściskać syna.
— Do Manczyńskiej, — zawołał — jedźmy zaraz — a potem na Mszę świętą, Panu Bogu podziękować że mi dał dożyć tej chwili.
Chociaż godzina była jeszcze bardzo ranna na wizytę u pięknej pani, która do dziesiątej nie bywała widzialną, stary syna z sobą prowadząc, poszedł do jej mieszkania.
Słudzy z Żabiego znali dobrze obu Zarzeckich, przyjście ich było czemś tak dziwnem, iż natychmiast znać dano pannie Barbarze. Wybiegła zaledwie chustką się osłoniwszy, dowiedziawszy się o panu Zygmuncie.
Widok starego, który drżał z niecierpliwości i wziąść go było można łatwo za pijanego, zmięszał pannę Drobisz, powiodła oczyma ciekawemi po obu, okazując zdziwienie, co oni mogli tu robić o tej godzinie.