Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cośmy się to o ojca naturbowali! — rzekł w rękę go całując Zygmunt.
— Daj już pokój, nie mów, — odparł Zarzecki. Luci to powtarzałem sto razy — musiałem precz iść ztamtąd. Sumienie kazało. Wszystko się wkrótce skończy i wyjdzie na jaw. Ojciec wasz pójdzie czysty do grobu, z okiem nie zapruszonem; ubogi jak Hiob, ale wam wstydu nie uczyni! Bądźcie spokojni!
Mówiąc poruszał się stary, bił w piersi, szarpał na sobie odzienie. Było ono też same jeszcze, które wyniósł z Żabiego, ani pomyślał by w mieście trochę się lepiej ogarnąć.
Gdy szli ulicą, Zygmunt mu uczynił tę uwagę:
— Cóż? chyba się wstydzicie ze mną iść żem odarty? — zapytał. — A mnie to co obchodzi za kogo mnie ludzie wezmą. Wolę moje łachmany jak ich sajety, które może od łez ludzkich się świecą. Kto mnie zna, ten mnie poszanuje takim jakim jestem, a o innych ja nie dbam.
Wśród rozmowy Zygmunt nawiasem wspomniał coś, że Manczyńscy starali się zbliżyć i przejednać.
— Mnie to wszystko jedno, — rzekł pan Jakób, miłości ich nie potrzebuję, a złości się nie boję!
Z ust syna dowiedział się też Zarzecki iż starościc zmarł i dziedzictwo po nim wziął wnuk podkomorzynej.
— Oni to przeszastają! — westchnął smutnie stary. — Nieboszczka miała słuszność, żeby im miliony dać, stopnieją w ich ręku rychło. Będą szukać sposobów jakby się ich co najprędzej pozbyli. To taki naród.
Oznajmił mu Zygmunt że w istocie Manczyńscy przyjadą na zimę do Warszawy. Spytał kiedy, ale syn powiedzieć nie umiał.