Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pałacu, coby mu przykrość może zrobiło. Z listu tyle tylko mógł pan Zygmunt zrozumieć, iż to była więcej sprawa rodziny niż jego własna. Dosyć zaciekawiony pojechał wieczorem do Żabiego. Panna Drobisz, która czatowała w parku przystawiła się natychmiast do „obrzydłej chałupy.“
— Przepraszam pana bardzo, — rzekła witając go ze śmiałością starej faworyty — przepraszam że się mięszam nie w swoją rzecz; prawdę powiedziawszy, to mojej anielskiej pani troskliwość o dobro państwa, skłoniła mnie do tego kroku.
Rzecz jest taka: panna, Aniela siostra, pańska odjechała, pan z Du Royerami jedzie, ojca pańskiego nie ma, a tej głupiej babie Łukowej powierzona straż dworku. Wszakże tam są i sprzęty i rzeczy pańskiego ojca. Moja pani, która jest panu bardzo życzliwą (tu się uśmiechnęła znacząco), kazała mi pana przestrzedz; jeżeli pan pozwoli, to my każemy oficyaliście na dworek naglądać.
Tak się rozpoczęła rozmowa, której ton wesoły, żartobliwy starała się nadać panna Drobisz, pokierowała nią tak umiejętnie, że pokilkakroć powtórzyła z uśmiechem to — iż pani panu Zygmuntowi bardzo sprzyja.
Spoufaliwszy się trochę z nim, ku czemu ton rozmowy służył jej dobrze, dodała, niby niechcący się wypaplawszy.
— Pan bo jesteś szczęśliwy człowiek, słowo daję. Znam moją panią od młodości, a nie pamiętam żeby ją kto tak zainteresował jak pan. Aż śmiech! słowo daję! A w takiej ślicznej pani to niepodobna się nie zakochać, słowo daję, to jest bóstwo! Patrzaj no pan, — dodała, mam fotografię, którą mi na pamiątkę darowała. — Co to za śliczność.
Koniec końców, choć pan Zygmunt nie śmiał prosić