Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/085

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zarzecki uspokoił się nieco. Wnet przypomnienie żony łzy mu wycisnęło znowu i płakał rzucając pytaniami. Szło mu o to czy księdza w porę przywołano, czy umrzeć miała czas pochrześciańsku, na śmierć przygotowana.
Odpowiedź na to niewyraźną dała córka, ale uspakajającą. Nie śmiała pytać sama, ani co ojca w Warszawie trzymało, ani jak długo tu miał pozostać. Nie miał też teraz po co do ubogiego, pustego dworku powracać. Sam on, jakby zgadując myśl Anieli, począł w końcu mówić o sobie.
— Bóg da, ja niedługo tu już będę potrzebny. Jak kania dżdżu czekam godziny co mnie oswobodzi. Prędko się to skończyć musi, prędko.
Wśród rozmowy tej, godziny przeleciały szybko i stary opatrzył się że mu powracać potrzeba było do „dziury“ swej, bo tak, nie bez przyczyny, mieszkanie nazywał. Już był wstał do wyjścia, gdy coś sobie przypominając, dobył z kieszeni skórzanego woreczka i wysypał na stół zawarte w nim złotówki, dziesiątki i groszaki. Było tego bardzo niewiele. Ręką drżącą począł stary przebierać i liczyć.
— Może ojcu potrzeba! — zawołała Lucia, chwytając za swoją sakiewkę, w której niewiele więcej się znajdowało.
— Chowaj Panie Boże! chowaj Boże! — krzynął stary, — nie potrzebuję nic od nikogo, mam aż nadto. Ale jutro trzeba dać na Mszę za duszę nieboszczki. I ty musisz ze mną na niej być — patrzę czy na jutro będę miał, pojutrze znów zarobię. Ja tu jestem bogatszy niż w Żabiem — dodał żywo, w wielkiem mieście, siaki taki zarobek uczciwy człowiek znajdzie zawsze. O mnie się nie masz co turbować! Starczy na wszystko!