Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/082

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pod dachem, którą Lucia ze swem pianinem zajmowała. Byłoto mieszkanie ubogie lecz chędogie, czyściuchne i z pewnym smakiem urządzone. Czuć w niem było artystkę.
Po chacie za ogrodem staremu wydało się poddasze prawie wytwornem.
— Prawda że wysoko, — odezwał się gdy go Aniela na sofce przed stołem posadziła — ale tu wcale czysto i wesoło.
Przyznaj no się Luciu, — dodał, ty taki gonić musiałaś za mną, tyś miała jakieś poszlaki że ja jestem w Warszawie.
— Żadnych, — odpowiedziała córka siadając przy nim. — Opuściłeś nas nielitościwie, kochany ojcze.
Zarzecki się zasępił.
— Nielitościwie! — rzekł, dobrze ci to mówić. Ja ani nad sobą ani nad drugiemi litości mieć nie mogłem, bom musiał ratować — sumienie! powtarzam ci — musiałem zejść z oczów i nie wracać aż się wszystko skończy.
— Co? kochany ojcze?— spytała Lucia.
— Co? to się okaże! wszystko się wyjaśni! prawda wyjdzie na wierzch i nikt się na honor starego Zarzeckiego nie będzie śmiał targnąć!
Mówił gorączkowo, podrażniony.
— Musiało tak być! musiało! — dodał — przekonacie się sami. Niedługo już czekać na to! Nie wińcie mnie, staremu Zarzeckiemu ludzie sprawiedliwość oddadzą.
Na wpół sam do siebie mruczał dalej.
— Niech sobie ludzie gadają co chcą, przekonają się żem sumienie miał i powinność moją spełnił. Gdy o poczciwość chodzi, wszystko reszta na bok iść musi.
Córka mu przerywać nie śmiała.