Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przemy co się zowie, nastraszymy trochę i dobędziemy wiadomości.
Popatrzał na p. Onufrego, który dla bezpieczeństwa oczy spuścił, nie chciał się bowiem ani dziaduniowi sprzeciwiać, ani obiecywać coś takiego, czegoby potem żona jego mogła nie chcieć przyjąć. Wiedział to z doświadczenia, że gdy co bez niej postanowił, zawsze się jej to nie podobało, nie dla rzeczy samej, ale dla formy. Stała przy tem mocno aby wola jej szła przodem.
Milczenie dwuznaczne p. Onufrego skłoniło dziadunia do zapytania raz jeszcze.
— Hę? weźmiemy go na spytki?
— Rozkaz pana starościca spełnimy — mruknął gospodarz.
— Przyznam się asindziejowi, — dodał Szumińki, ponawiając dozę pastylków miętowych, że poczęści dla tej sprawy przybyłem tutaj. Jestem stary, czas pomyśleć o rozporządzeniach, aby tak jak z podkomorzyną nie było.
— Ale! niechże Bóg uchowa! pan dobrodziej żyć nam jeszcze będzie długie lata!
Na to stary nic nie odpowiedział. Zaczął dopytywać o majątki, o gospodarstwo, dochody i t. p. a choć p. Onufry niebardzo był dobrze przysposobiony do egzaminu, ogólnikami się wykręcał.
Wieczór w salonie spłynął na wysiłkach zabawienia starościca, który dopiero gdy wpadł na swe stosunki urzędowe, przyjaźń z wysoko położonemi figurami i t. p. rozgadał się otwarciej. Osobliwie jedno przyjęcie na wsi ministra i jenerał gubernatora, wielce pamiętne, opisał ze szczegółami.
Wieczór wydał się obojgu gospodarstwu nieskończenie długim. Spoglądano na igły zegara, które w takich razach zdają się zawsze stać nieruchome. P. Onufry odetchnął gdy