Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/042

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ganek tak niespodzianie, był krezusem i dziaduniem. Cała służba podzielała uczucia państwa, siląc się na przyjęcie. Korzystał z tego najpierwszy stary lokaj starościca, bo go nakarmiono, a był na oszczędnym wikcie pana wygłodniał straszliwie.
W salonie przygotowywała się herbata, nie zwyczajna z samowarem bronzowym, ale uroczysta ze srebrnym, z tacami item, i z koszykami item na owoce. Wielki imbryk wyprawny, w którym tak źle było robić herbatę, nalewka olbrzymia, do której wchodziła kwarta śmietanki, wszystko to już się grupowało na stole.
Dziaduniowi tymczasem prezentowano dzieci, które miały rozkaz całowania w ręce, ale że do tak upokarzającego czynu nie były nawykłe, spełniły tylko formalność. Córeczka znajdowała potem (zwierzyła się z tego angielce), że dziadunio śmierdział, a syn czuł trupi chłód ręki, którego się nastraszył.
Ani pan Onufry ani pani, nie wiedzieli dobrze jak tego dziadunia marnotrawnego, który przez lat tyle o ich domu zapominając, znać go nie chciał, przyjmować, ugaszczać, zabawiać. Znano się mało. Wśród łamanej z nim rozmowy i p. Onufry przemyślał nad tem i pani Idalia, porozumiewając się oczyma. Tymczasem tańcowano około niego.
Do herbaty poprowadziła sama pani i posadziła przy sobie.
Skąpy starościc, wygłodniały drogą, bez najmniejszej ceremonii zajął się odżywianiem, z apetytem, który w człowieku chudym, angielce i niemcowi wydał się fenomenalnym. Jadł, jak to czasem starzy i chudzi ludzie umieją, łapczywie, łakomie, obrzydliwie. Niekiedy słówko jakie wyrwało mu się z ust zapchanych tak niewyraźne, że pani na nie tylko uśmiechem dwuznacznym mogła odpowiedzieć.