Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chać ich nie potrafimy, a obcować z ludźmi, dla których się nie ma ani szacunku ni sympatyi — jest męczarnią bezużyteczną.
— A całe życie nasze w takiej męczarni upływa, — dodał Zygmunt, to pewna.
— Lepiej jest jej sobie oszczędzać niż przyczyniać — zawołała siostra. — Dosyć tego...
Chciała zwrócić rozmowę, lecz mimo jej woli, ten zwrot usposobień we dworze, niepokoił ją.
— Co to może być? czego oni chcą? co oni myślą? — szeptała chodząc...
— Gdzie ojciec? —— zapytał Zygmunt, — pukałem do drzwi — niema go, kłódkę namacałem po ciemku.
— Ojciec? właśnie mówić ci miałam o tem, — poczęła Lucia.— Nie ma go już od dwóch dni. Żydek jakiś z listem przyjechał do niego wieczorem. Nazajutrz wybrał się do miasteczka, nie mówiąc nam po co. Na noc nie powrócił, a drugiego dnia rano, przyszedł chłop co go woził z oznajmieniem żebyśmy się o niego nie turbowali, bo może dłuższy czas zabawić będzie musiał w drodze.
— Dokąd?
— Nie mówił.
— Czy się to ojcu trafiało? — pytał Zygmunt.
— W ten sposób jak teraz, tak nagle, niespodzianie, nie opowiedziawszy się nam, nie oddalał się nigdy. Dla tego jestem niespokojna, jestem bardzo niespokojna.
— Ale cóż to być może?
— Nie wiem; ojciec ma coś na głowie z czego się nam nie spowiada.
— Młyn? — smutnie wtrącił Zygmunt.