Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zarzecki stał, ale widać było że się w duchu gotował do stoczenia walki, niespokojnie spozierał na starościca, który ze swym uśmieszkiem lisim i oczkami przymrużonemi w istocie był straszny.
— Mój kochany mospanie Zarzecki, — odezwał się. — Asindziej wiesz, że Szumińskich naszych, herbu Prus pierwszy, już na świecie nie ma.
Ja jestem ostatni. Mam trochę grosza. Z prawa on i wszystko co po mnie zostanie przypada na Manczyńskioh, ale to są utracyusze, u nich się nie utrzyma nic. Dla tego nieboszczka do rąk im nic nie dała.
Ja, nie byłbym od tego ażeby — ażeby z całej mojej majętności zrobić majorat! Rozumiesz to?
— A, słyszałem od nieboszczki, wiem, to jest taki majątek którego nie można stracić, — rzekł Zarzecki.
— Otóż to, mówił starościc. — Zrobiłbym go na syna pana Onufrego. Hę? rozumiesz, i — myślę że ty powinienes do tej fortuny przyłączyć spadek po nieboszce.
Dopowiedziawszy tych słów zatrzymał się pan Szumiński, do cybucha, przy którym fajka była zgasła, usta przyłożył, pyknął, dmuchnął w niego i czekał odpowiedzi.
Ta — nie przybywała.
— Hę? — spytał.
— A, niech jaśnie pan marojat robi, niech robi, — odezwał się Zarzecki. — Pewnie, to śliczna rzecz.
— A ty?
Jakób głowę między ramiona wcisnął.
— Co bo jaśnie pan żartuje! — szepnął.
— Ale to nie są żarty? — odparł starościc. Z panem Onufrym, jak sobie chcesz, możesz się wszystkiego zaprzeć,