Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiernych rąk, o to temu poczciwemu Jakóbowi, a on będzie wiedział co zrobić z niemi. Hę?
Pieniędzmi stara nie rozporządziła! prawda? Hę? Zatem, co?
Zarzecki patrzał w sufit i milczał jak kamień. Starościc się uśmiechał.
— Przyjeżdżał do mnie pan Onufry badając czy ja co nie wiem. Zbyłem go psim swędem, nie powiedziałem nic. Ale ja, ja jestem przekonany jak Bóg Bogiem, że ty o pieniądzach wiesz.
Przystąpił do niego bliżej.
— Gadaj?
— Chociażbym i wiedział, nic nie mówiłbym gdyby mi było zakazano, — odezwał się Zarzecki.
Odwrócił podarte poły surduta, pokazał dziurawe buty i odzież lichą.
— Patrz pan, zaświadczą ludzie, — rzekł — że żyję w nędzy. Żona chora, na lekarstwo grosza nie było. Sfantowaliśmy się do ostatniego, więc pieniędzy nie mam — i nie przywłaszczyłem. I umrę tak choćby z głodu, cudzego nie ruszę...
Starościc patrzał nań ciekawie.
— Ale tu nie o to idzie! — rzekł. Ja to wiem że nieboszczka siostra moja dobrze się na ludziach znała i kiedy kogo wybrała, wiedziała co uczyniła. Nie mam wątpliwości żadnej. Ale! słuchaj asindziej! Wnuki nie dostały, nikt nie wie co się z tem stało, przepadły kapitały jak w wodę. Tyle lat, ani słychu! Dalejże co?
Natarczywie przystąpił do niego. Zarzecki potarł ręką po czole i rzekł.
— Ja nie wiem.
— A któż wie?