Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/013

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie! nie, — rzekł Jakób, — zawsze choć on tam jaki, brat nieboszczki. Nawet troszynę do niej podobny, choć małego jej palca nie wart.
Nazajutrz rano Zarzecki wstał, trochę się ogarnął, ogolił, wódki napił, chlebem z solą zakąsił, przeżegnał, Lucię w głowę pocałował i poszedł przez wieś, szukając okazyi.
Furka się trafiła choć nieosobliwsza, koń lichy, wlec się musiał długo, zawsze jednak stanął w miasteczku rychlej niż idąc pieszo. Otrzepawszy się z kurzu, poszedł do Mortchela, dobrze sobie znajomego.
Starościc, swojemi końmi podróżujący, starą landarą, wywłokami w bronzem suto okładanych chomontach, miał z sobą lokaja w liberyi wyszarzanej z herbowemi guzikami i blachami.
Parada była wielka, ale ludzie głodem przy nim marli.
Sam pan Szumiński, niemłody człek, małego wzrostu, w peruczce siwej, w bardzo długim surducie z przylepionym na nim orderem jakimś, w chustce białej wysoko podwiązanej, z twarzą do dziadka od orzechów podobną, oczyma przymrużonemi, palił właśnie powoli fajkę z długiego cybucha, gdy wszedł Zarzecki.
Sprzęt podróżny, który był rozrzucony po pokoju, malował charakter człowieka. Były to niezmierne rupiecie, ale niegdyś pokaźne, wszystkie poopatrywane blachami z cyframi i herbami, a nic niewarte. Na łóżku leżała kołdra jedwabna atłasowa, tak wyszarzana, że ją można było naśmiecie rzucić, a starościc trzymał w ręku chustkę, świecącą dziurami, zarówno jak wypiętnowaną na rogu koroną i cyfrą.