Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chciał ją znów łagodnemi słowy uspokajać, gdy Lucia, otarłszy dwie łzy, które na powiekach gorących na pół już były spłonęły, porwała się biedz do matki.
Oczekiwała jej przebudzenia.
Otwarcie drzwi, które usłyszał stary Zarzecki, oderwało go od modlitwy, na ten raz skróconej, do syna wszedł zaczynając od uścisku.
— Jak Boga kocham, — jabym może gd zieindziej cie bie nie poznał, że ty moim synem jesteś! — rzekł z westchnieniem. — Co to się z ciebie zrobiło.
— Kochany ojcze, serce zostało doprawdy toż samo! — szeptał całując ręce jego Zygmuś.
— Wierzę, — krótko rzekł stary, — mam nadzieję że tam na tym świecie pełnym bezbożników nie popsuli cię, żeś nie oduczył się ani modlić, ani Boga bać.
Spojrzał w oczy synowi, którego wzrok spokojny nie uląkł się tego badania.
— Mnie wiara w miłosierdzie i sprawiedliwość Bożą trzymała i trzyma na świecie — dodał. — Inny by przepadł! Ludzie mnie oplwali, posądzali, niemal mi zadali złodziejstwo. Panu Bogu ofiarowałem i anim cierpliwości nie stracił, ani nawet nieprzyjaciół nauczył się nienawidzieć.
No — co prawda, tych paskudnych Manczyńskich, których i nieboszczka nie lubiła za utracyuszowstwo, ja też nie kocham, alem im przebaczył.
— Przecież musieli przestać już rzucać te kalumnie na ojca? — dodał Zygmunt.
— Gdzie tam! — rzekł stary. — Prawda że bo się rzeczy złożyły tak dziwnie.
Zatrzymał się trochę.