Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kszą przykrość i boleść — odezwał się do niej. — Jak można było zostawić mnie w błędzie?
— To był egoizm, — zawołała broniąc się Lucia. — Na tobie pokładaliśmy i pokładamy wszystkie nasze nadzieje. Ani ojciec ani ja nie chcieliśmy ci utrudniać tego wyzwolenia, które przecież i nam było potrzebnem.
— Moja droga! — przerwał Zygmunt, — ja z mojem nauczycielstwem nie wiem czy kiedy na świecie czego dojść potrafię, ty byłaś na drodze co cię mogła poprowadzić do sławy i — losu, — poświęciłaś się.
Aniela uderzyła go po ręku.
— Nie mów tego, — zawołała — nie mów! Nie znasz, nie wiesz czem jest los artystki! Nie prowadzi on do niczego, a w fałszywem stawi położeniu. Z tego wszystkiego dla mnie jedno było najdroższem, żem została wtajemniczoną w sztukę i rozkoszy jakie ona daje skosztowała. Ale jak drogo opłacać je przyszło!
Artystka — kapłanka, powinna by być poszanowaną jak wyższa istota, świat w niej widzi jakąś Heterę grecką, jakąś Aspazyę, nie wierzy w jej cnotę, zamiast żądać od niej aby była tłumaczem myśli, chce w niej mieć narzędzie uciechy!
— Luciu, co bo pleciesz! — zawołał Zygmunt.
— Mówię ci co myślę, com przeżyła, czego doświadczyłam, — śmiało poczęła Lucia. Nauczyłam się odwagi słowa i postępowania, a oduczyłam trwożliwości kobiecej; inaczej byłabym się może nie umiała obronić tłumom, które mnie otaczały ciągnąc na bezdroża.
Mówię ci to z pewnym rodzajem obrzydzenia, którym mnie przejął widok świata bliższy, zetknięcie się z nim...
Zygmunt patrzał na nią z podziwieniem i milczał. Ta mowa śmiała, ognista, mimowolnie ubrana w jakiś wdzięk