Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żar całej ubogiej rodziny dla jej miłości wziąść na siebie. W razie gdyby potrzebowała obrony — miała teraz Zygmunta.
Wśród rozmowy przerywanej, do której więcej słuchem niż czynnie należał stary pan Jakób, ciągle miał oczy zwrócone na syna. Szukał w nim tego dziecka, które pamiętał — zmieniło mu się dziwnie. Znalazł tylko w nim starą miłość dla siebie i poszanowanie. I on i Lucia, choć znali wady ojcowskie, nałóg jego nieszczęśliwy, dziwactwa, cenili w nim tę prawość nieskazitelną, posuniętą do przesady, która w istocie czyniła go w oczach wszystkich poszanowania godnym.
— Gadajże no o tych twoich Du Royach, — zagadywał stary, — ja ich mało znam, podkomorzyna nie żyła z niemi, bo to było wielkie państwo. Oni też na wsi rzadko bardzo siedzieli. — Co za ludzie? Wiem że majętni i że uczciwi, a no więcej coś o nich bym rad wiedzieć, kiedyś ty tu u nich i z niemi.
Zygmunt zapewne inaczejby i z innej strony malował rodzinę, przy której zostawał, Luci, lub komuś co by go zrozumiał, wiedział że ojcu trzeba to było prostemi i dobitnenemi słowy przedstawić.
— Ojciec to musi wiedzieć że ojciec pana Du Royer był emigrantem francuzkim, który się ożenił i osiedlił u nas. Późniejsze wypadki dozwoliły im znaczną dosyć fortunę odzyskać, z którą pozostali w przybranym kraju. Teraźniejszy stary jest już tylko z nazwiska cudzoziemcem.
Ludzie są bardzo majętni i bardzo rozsądni, żyją wprawdzie na stopie dosyć wysokiej, lecz nie tracą i starczy im na to. Dzieci wychowują też tak, aby i w świecie się znaleść i pracować umiały...