Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeżeli za dwa na miesiąc dostanę, to jeszcze szczęście? — rzekł, spoglądając aby ocenić wrażenie jakie to uczyni.
— Dam z wielkiem ukontentowaniem, — odparł pan Onufry, który nigdy się o warunki nie targował gdy mu pieniędzy potrzeba było. Cóż ro bić, nóż na gardle.
— Więc — będę się starał, sprobuję, — wybąkał sąsiad. Weksel naturalnie.
— Jaki tylko zechcą! — pośpiesznie rzekł Onufry, jak tylko się sprzeda pszenica.
Mówiąc wyszli w ganek, ściskali się już i całowali.
— Przyjadę z wiadomością — zakończył stary, i będę się miał za szczęśliwego jeśli mi się uda, szanownemu panu wygodzić...
Tak na samem wyjezdnem niespodzianie ucieszony, wesoło siadł do powozu pan Onufry, nucąc przy zapalaniu cygara. Bądź co bądź, pozbycie się Zarzeckich i siurpryza bardzo mu się uśmiechały, kilkaset rubli wpływało do kieszeni na bieżące wydatki. Przez myśl też przebiegło mu co mówił Bendrzyński o podkomorzynie. Potwierdzało się iż miała kapitały, o których już istnieniu wątpić zaczynał, prędzej więc czy później odkryć się one musiały. Ufał w to pan Onufry i śmiało robił długi w przekonaniu że owe sumy neapolitańskie z łatwością je spłacą. Potrzebował tej nadziei dla śmielszego brnięcia w interesa, z których innego wyjścia nie było, nad odzyskanie skrytego spadku.
Rada sąsiada, aby ułagodzić Zarzeckich i starać się ich sobie pozyskać, śmiech mu wywoływała na usta. Przymilać się do tej hołoty, dla niego i żony było zupełnem niepodobieństwem. Rozumował zawsze że Zarzecki był tylko narzędziem a ktoś inny musiał być powiernikiem staruszki...