Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/098

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kobieca, komoda zarzucona rupieciami i papierami, ubierały ten najprzyzwoitszy z pokojów.
Z kilkorga drzwi wychodzących w różne strony, jedne były jeszcze dawne ze śladami lakieru i złota, drugie nowe i nawet niepomalowane, ostatnie wpoprzek założone deskami. Butelek, talerzy, skorup było wszędzie pełno Gdy wchodzili, ogromny kot wpadł pod nogi panu Onufremu, wyśliznął się i skoczył na ławę, gdzie się na kobiecej chustce położył. I tu powietrze było nie do oddychania, chyba dla piersi, co już do niego nawykły. Na jednem z okien stojące gąsiory z różnobarwnemi nalewkami, świadczyły że bawialny pokój zarazem służył za apteczkę. Była w nim i szafa w kącie w tej chwili niedomknięta.
Gospodarz połą od kapoty otarłszy najlepsze krzesło podał je panu Onufremu i posadził go, sam za stołek chwytając. Na twarzy jego widać było radość, zakłopotanie, gorączkę jakąś, która temperamentu w starcu jeszcze nieukołysanego dowodziła.
— Z duszy i serca panu dobrodziejowi jestem wdzięczen, żeś mnie sobie raczył przypomnieć, — rzekł Bendrzyński. Miałem to szczęście żem się łaską i zaufaniem nieboszczki podkomorzynej zaszczycał.
— Radbym żebyś, szanowny sąsiad, część przyjaźni, jaką dla niej miałeś, zlał na wnuka, — mówił sadząc się na grzeczność Onufry.
Bendrzyński ciągle trzymał przed nim jak do modlitwy złożone swe i brudne ręce.
— Mój mości dobrodzieju! — wołał, sługą jego być pragnę!
Więc rozpoczęła się rozmowa gospodarska, choć Manczyński o swem gospodarstwie i o tem co się w niem działo,