Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No ciesz się, ciesz, — postawiłaś na swojem, wyniesiemy się ztąd. Opłaczę ten dzień, gdy o kiju wywlokę się z Żabiego — a no, kiedy mus, to mus. Ty masz więcej rozumu odemnie, słuchać trzeba. Sam ginąć mam prawo, a was morzyć nędzą i głodem prawa nie mam.
Odepchnął ręką misę raz jeszcze i nie dając jej mówić, zakończył podniesionym głosem:
— Kiedy ci mówiłem że jeść nie będę! Łzy połknę a jadło by mi przez gardło nie przelazło. Idź z tem, wy tego więcej niż ja potrzebujecie.
Podparł się na ręku i wpółgłośno począł się modlić.
— Boże miłosierny, któryś wybawił z rąk nieprzyjaciół...
Córka stała jeszcze chwilę, niepewna jak ma postąpić, i widząc upór ojca, musiała się zawrócić. Wyszła ze łzami w oczach.
Jakób różaniec na rękę wziął i po izbie chodząc zwyczajne swe modlitwy na pamięć po ciemku odmawiał. Świecy ani ogarka nie było.



Pan pisarz Więckowski, który z takim impetem i wrzawą wpadł do dworku Zarzeckiego, a wyszedł z niego zamyślony i pomięszany, był choć niewielkiej ekstrakcyi, ale wielkich nadziei młodzieńcem.
Umiał się, jak to dawniej mówiono, akomodować, być złym i dobrym, pokornym i zawadyaką, insynuował się zręcznie w łaski każdego, stawał potrzebnym, wykręcał z biedy i obiecywał wiele na przyszłość. Mówiono że poczynał od kuchcika, ale on się tego wypierał, i owszem