Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 03.djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dotąd słuchał milczący i rozglądał się, a po twarzy mu chodziły jakieś dziwne to blaski, to chmury.
Naostatek wytrzymać nie mógł.
— A to mi dopiero piękna szlachta i ziemianie! — zawołał. Mieli tu po co iść, aby spiski knować, i nam, co krew przelewać mamy, być zawadą... niechby pioruny takie pospolite ruszenie!
Wszyscy na niego zwrócili oczy.
— Toć zdrajce i łotry! — zawołał. — Nam Kozacy i Tatarzy grożą, a te bestye myślą o sobie, jakby za swą skórę więcej wziąć, choć jej jeszcze nie dali.
— Zmiłuj się! chorąży — przerwał Kazimirski — co bo się tak oburzasz... Szlachta przy prawie stoi...
— A niech ją z jej prawem siarczyste pioruny! Czas tu myśleć o prawie! Tu innego dziś niéma, tylko wojenne... a kto go nie słucha...
Siadł Mazewski zburzony, nie kończąc; wszyscy się spojrzeli po sobie, jakby mówili:
— Nie nasz to człowiek...
— Uspokójcie bo się — rozśmiał się Bąkowski... szlachta swój obowiązek spełni — ale, że się upomina...
— Dosyć czasu będzie po wojnie — począł gorąco Mazewski. — Tu dziś jedno jest do czynie-