Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 02.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ca, którego trzeba od stóp do głów oporządzać, a czasu mamy skąpo.
Wskazał na Strzębosza.
— A-no to właśnie nowo zaciężnego trzeba oblać! — krzyknął Jaskulski — musi być przecie ochrzczonym.
— Strażniku mój — przerwał Staszek. — Ten z Warszawy wprost ze dworu jedzie, a tam niechrzczonych nie żywią.
Porwano tymczasem, już się nieopierającego Xięzkiego, prowadząc pod namiot, a Strzębosz musiał iść za nim. Stół, do którego ich napędzono, był już do zdobytego miasta podobny. Nie zbywało na nim na pełnych jeszcze misach i dzbanach, ale opróżnionych z zastygłemi saporami było więcej jeszcze, a pokruszonego chleba, powywracanych szklanek i kubków walało się mnóztwo. Na ziemi też potłuczone szkło pod nogami dźwięczało. Niektórzy z biesiadników siedzieli jeszcze kupkami przy dzbanach, kilku, na rękach złożywszy głowy, spało niewywczasowanych, najwięcej około stołu wędrowało potrącając się, łącząc, rozchodząc, i głośne zawodząc rozmowy.
Chmiel, Tatarzy, król, pospolite ruszenie, pułki panów przyobiecane stanowiły treść wszystkich gawęd.
— Tym razem — mówił jeden z olbrzymiemi