Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Takci jest, hetman go kocha, wierzy mu i niemal swym spadkobiercą chce mieć. Ma mu oddać opiekę nad synem, zda mu i nad wielkiemi swemi myślami dla ojczyzny opiekę… mąż jest nieustraszony, energiczny, króla się nie lęka, prawdę mówi i rzeże każdemu, wiele zalet ma, ale czy ty myślisz że to drugi Zamojski?
— A no? — spytał Szczypior.
— To ja ci powiem że nie — rzekł stanowczo rotmistrz — ja na niego patrzę, słucham, jabym w duszę jego rad przeniknąć, ale… gdzie mu do hetmana. Przy nim on świeci, bo od niego światło bierze; zgaśnie ono, będzie kopcił.
— No, albo ja tam wiem! — zawołał chorąży. — Mnie się widzi o temby darmo nie gadać, co pomoże!
— A cóż będzie z krajem? — rzekł Bajbuza.
Na to pytanie rzucone niemal tragicznie, poczciwy Szczypior stanął naprzód z usty otwartemi, jakoby go nie rozumiał, potem się zżymnął.
— Jak mi Bóg miły, wy bo sobie szukacie tylko troski i przędziecie ją dobrowolnie. A co my poradzimy na to?
— Właśnie że każdy z nas się powinien starać i troszczyć o to — odparł rotmistrz.
— Już chyba nie ja! — dokończył Szczypior.
Po długiej chwili jakiegoś milczenia i dumy, Bajbuza wstał.