Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nadchodzili też inni...
Mszczuj czynniejszy nad wszystkich, kręcił się po obozie, opieszałych strofując, nagląc i niezważając na to, że nań głośno wyrzekano. On jeden rozkaz pański brał tak do serca, iż ani chciał słuchać o tem, by nie mógł być spełniony. Jemu się jednemu zdawało, iż wyjście jutro było możliwe... Tych co mu się śmieli sprzeciwiać, łajał i groził im...
Stał się strasznym.
Wpadłszy do obozu, nie patrzył nad kim miał władzę i zwierzchność, kto go powinien był słuchać, a kto mógł odmówić posłuszeństwa.
— Trutnie, próżniaki — wołał — jeżdżąc na koniu pomiędzy namiotami i szałasami, na pole! Zbierać się, po konie!
A gdzie namiot natrafił rozpięty nad ucztującemi, Waligóra koły wyrywał, sznury przecinał i na głowy ludziom obalał. Siła dawna wracała mu z gniewem i miotał tak szałasami i drągami, iż ludzie od niego uciekali.
Miało to ten skutek przecie, iż w rozkaz pański uwierzono... W tym pochodzie po obozie Mszczuj na Jaszka natrafił, który ze swojemi się zabawiał, na nic nie zważając.
Waligóra rozszalały już i jemu namiot na głowę zwalił. Z pod płótna wyrwało się kilku z mieczami na starego.
Stanął jak mur.