Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/157

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    ławie, co on nie bez wahania spełnił zmuszony, bo siedzieć ani lubił, ani umiał, a potrzebował być ciągle w ruchu. Oczy jego biegały też niespokojne po twarzach i plucie nałogowe nie ustawało, choć się z niem odwracał to w tę, to w drugą stronę.
    Leszka twarz jaśniała radością. Przybycie Odonicza było połową zwycięztwa.
    Odwiódł go do bocznej komory, ręką objąwszy i okazując uprzejmość wielką.
    — Dobrze żeś ty przybył, boć wiesz — rzekł, iż wam obu dobrze życzę i z Władysławem starszym pojednać pragnę.
    Plwacz zżymnął się i potrząsł rękami, chcąc ukazać jak mało w to ma wiary.
    — Pojednać się musicie — ciągnął dalej ks. krakowski — ale i moja sprawa ze szwagrem twym musi się rozstrzygnąć. Postąpił sobie nie jako podwładny mój, lecz jako wróg.
    Plwacz zaprzeczył mruczeniem.
    — Wszystkobym wybaczył, ale Nakło!
    Ruszył ramionami Odonicz i szybko wtrącił ręce rozkładając szeroko.
    — Nakło! Nakło! do Pomorza zawsze należało! należało!
    — Krzywousty je zawojował dawno i odjął mu, musi mojem być. Nie da po dobrej woli, wezmę siłą.