Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Panie mój — zapytała — cóż to jest ta Gąsawa?
— Na Św. Marcina wszyscy się tam u granicy zebrać mamy, my i biskupi, aby wielki pokój postanowić...
Księżna zbladła i zadrżała.
— Pojedziesz tam! — przerwała z trwogą. — Jako? sam? ze dworem tylko? bez wojska? pośród nich co na ciebie czyhają!
Uśmiechnął się Leszek, całując ją w czoło.
— Dobra ty moja niewiasto — odezwał się z poczuciem męzkiego rozumu i siły — wy się bo lękacie wszystkiego i cienia nawet. Cóż mi się tam stać może? Więcej niż wojsko najliczniejsze ubezpiecza mnie cały zastęp duchownych, brat mój, Henryk Wrocławski, wreszcie moja własna powaga, na którą niktby się targnąć nie śmiał.
Księżna słuchała płacząc rzewnie, nie dając się przekonać, aż Leszek prawie gniewnym być począł, chociaż względem żony nigdy surowym być nie mógł.
— Niewieście strachy, które i męzkiemu sercu odejmują siłę! — zawołał. — Czegóż się tam lękać można gdzie ze mną ojciec nasz Gnieźnieński i ojciec Iwo razem będą...
— Daruj mi — cicho rzekła księżna — grzech może posądzać, ale ci, których ty za przyjaciół liczysz, mnie trwożą. Konradowi nie ufam.