Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wadził tylko do bram miasta. Tu podczaszowie podali kubki srebrne pozłociste i dzbany, aby na szczęśliwą drogę wychylono ostatni.
Leszek padł w objęcia brata.
— Konradzie miły — rzekł — bratem mi bądź zawsze jakoś był dotychczas, trzymajmy się a oba silni będziemy. Ty i ja mamy dzieci, niech i one żyją w zgodzie i jedności, a sobie będą braćmi, miłości naszej Bóg pobłogosławi!
Na to przemówienie Konrad odpowiedział wesoło, pospiesznemi a nieporządnemi słowy, zaręczając bratu za wierność swą i przywiązanie do niego.
Rozstali się po uściskach powtórzonych, i Leszek zwolna wrócił na Wawel, z uczuciem smutku, któremu obronić się nie mógł. Gdy wszedł do żony, zastał i ją pogrążoną w myślach i chmurną.
— Pewniejszy jestem Konrada, choć nigdy nie wątpiłem o nim — odezwał się Leszek do żony, która go milcząc witała. — Przybył w dobrej myśli, z dobrem sercem. Ludzie go potwarzają okrutnym czyniąc i chciwym panowania. I on jak ja żąda spokoju i nie ma go, dlatego musi się troszczyć i zabiegać... Bóg da, Gąsawa wszystkim nam pozwoli odetchnąć.
Księżna nie wiedziała nic jeszcze o naznaczonym zjeździe.