Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/112

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    kiedy z zamku go sprzątnęli! a jeśli zdechł toć gdzieś będą grzebać...
    Nie dosłyszał tych wyrazów kleryk, lecz podejrzliwem okiem spoglądał na Mszczuja, który kołpak nakładał.
    Pomijając dworzec książęcy i główne wnijście do niego, wyszli zwolna we dwu w podwórze i do wrót wielkich. Tu, już odżywiony znów Hebda ich spotkał, wskazując palcem na zamek.
    — Zdrajcy najechali! — szepnął — ja ich znam...
    — Tst — toż brat rodzony pana jest na zamku — zawołał Kumkodesz.
    — Jakem ja żył na świecie — począł rękami wyprawiając różne sztuki Hebda — jakiem żył na świecie, trafiło się że Sędzicha na świat bliźnięta wydała, co się przed narodzeniem pokąsały.
    — Milczałbyś! — zgromił go kleryk.
    — Oni nam pana wyciągną gdzieś w pola, w lasy, w pustynie, — kończył nie zważając Hebda — i zamordują! Ja nad nim miecze widzę i jego nagiego ranami okrytego... O! żeby go Bóg strzegł!!
    — Szatan ci w oczach te widziadła stroi — gniewnie rzekł Kumkodesz. — Biskupa naszego niemi trwożysz. — Patrzaj żebyś go nie pogniewał na siebie.
    Hebdzie twarz skrzywiła się jak do płaczu.
    — Nieszczęśliwy ja! — wyjąknął — milczeć