Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/079

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    dwu zbiegów, na których napadłszy w lesie, owe dwie rany, co go obaliły, otrzymał!!
    Ci Niemcy śmieli wkraść mu się do izby dziewcząt jego, i wzrokiem swym, tchnieniem swojem — skazić te dwa czyste jego gołąbki...
    Żal mu było i starego ks. Żegoty z którym rozstać się musiał, nadewszystko dawnego życia na Białej Górze w tem zapomnieniu o całym świecie i — o Niemcach!
    Mszczuj nie spoczywał prawie w drodze, im bliżej był granic swych, tem zdało mu się że koń zwalniał biegu...
    Stanął już późnym wieczorem u wrót i ostrokołu, przy strażniczej chacie... Głosem dobrze znanym staremu wrotnemu zakrzyczał nań, raz, drugi napróżno. W oknie chałupy się nie świeciło, pachołek poszedłszy do niej stukać, nie dobił się nikogo — była pustą...
    — Chyba zmarł! — krzyknął Waligóra...
    Wrota otworem stały.
    Tem niecierpliwiej do zamku popędził...
    Gdy w róg uderzył przybiegłszy do bramy..., postrzegł dopiero że i ta była niezamkniętą. Ludzi kilku co stali przy niej, zobaczywszy go pierzchnęli.
    Działo się to czego zrozumieć nie mógł. Biała Góra jego stała jakby opustoszona, ludzie jak bez zwierzchnika i głowy...
    Wjechawszy w dziedzińce nie postrzegł ognia