Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W pogoń! koni! — zawrzeszczał miotając się stary...
I jak stał sam naprzód się rzucił do stajni. Potłuczony Telesz pobiegł za nim, co żyło odbijało wrota, chwytało konie i leciało z zamku na pola.
Noc była czarna — straszna... przepaścistych ciemności. W jej głębinach znikli rozproszeni na wszystkie strony jeźdźce. Na grodzie pootwieranym, pustym, zostały płaczące kobiety, dzieci, pacholęta, ci tylko co posłusznie za panem w szaloną pogoń na oślep puścić się nie mogli. Dwie Halki płacząc na ziemi usnęły...
Ks. Żegota z Dobruchem poszedł otworzyć kaplicę i pokląkł przed ołtarzem na modlitwę. Chciał aby go ztąd jak męczennika wywleczono na śmierć, której się spodziewał.
Długie godziny nocy płynęły tak, płynęły zdając się przedłużać... Pianie kogutów tylko odzywające się niekiedy mierzyło tę nieskończoną przędzę ciemności i milczenia...
Zaczęło dnieć, gdy pierwsi ludzie znużeni, konie prowadząc w rękach powracać zaczęli.
Waligóry nie było.
Dzień bielał coraz jaśniej, parobcy ściągali się ciągle, powrócił Telesz — wszyscy ścigali nadaremnie.
Mszczuj nie powracał jeden...
W kaplicy zadzwoniono na mszę. Dźwięk