Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uszów jego, brwi mu się ściągnęły strasznie, drgnął cały, ręka mimowolnie sięgnęła po oręż wiszący u boku.
Słuchał krótką chwilę, potem nie oglądając się na poczet który za nim ciągnął, nie dawszy ludziom znaku żadnego, żgnął konia, który z nozdrzami rozdętemi w czwał z kopyta się rzucił i jak piorun popędził drogą w stronę z której krzyki się słyszeć dawały.
Orszak towarzyszący mu, w początku niepewien co ma zrobić z sobą, przyzostał nieco, ale konie rozumniejsze niż ludzie szarpać się poczęły za siwoszem, utrzymać ich nie było podobna, i bezmyślnie, nie radząc się wszyscy rzucili się za wodzem swoim. Stało się w szeregach zamięszanie, ci co z tyłu stali a dzielniejsze mieli konie, wyskoczyli naprzód, drudzy zostali z tyłu, obalił się jeden z rumakiem, drugi rznął o drzewo aż jeździec zleciał z siodła — reszta gnała za panem, po drodze mając się do mieczów...
Gdy na siwym koniu ów olbrzymi mąż dopadł miejsca, z którego krzyki go dochodziły, ujrzał kupkę ściśniętą rycerskich ludzi, a wpośród nich kilka kobiet na koniach — napadniętych przez jakąś gromadę zbójów pół pieszą, pół jezdną, licho zbrojną, odartą, ale liczniejszą od tych których napastowali.
Byli to leśni łotrzy, jakich się po gościńcach pełno włóczyło, czatujących na kupców i podróż-