Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/101

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    rzucili poraniła nam ich okrutnie... Żebyśmy też przytułku i ratunku nie znaleźli!!
    Westchnienie słyszeć się dało z góry.
    — Kraj ci to chrześciański, — odparł głos — ale pan grodka tego z niemieckiemi rycerzami i nierycerzami wcale do czynienia mieć nie chce.. A i doma go nie ma, bez niego zaś nikt się tu was wpuścić nie waży.
    — I dacie tym szlachetnym młodzieńcom ginąć marnie! — zawołał Otto rozpaczliwie.
    Nie dano na to odpowiedzi, aż po chwili, rzekł cicho ktoś.
    — Jedźcieno tam do szop na podwalu — jedźcie. Chrustu jest dosyć by ognia zapalić, a i woda pobliżu się znajdzie. — Ztąd może się uda wam dać pomoc jaką...
    — Macie pewnie ktoby umiał rany opatrzeć — przyślijcie go, zapłaciemy... — krzyknął Otto dumnie.
    — Jedźcie! — powtórzono z góry...
    Znów tedy drogą na podwalu, musieli ciągnąć przybyli, aż się szopy opuszczone, z chrustu plecione, z dachami na pół poobrywanemi pokazały... Dawno widać nikt tu oprócz bydła gdy je burza z pola wracające napadła, nie mieszkał. — Lecz co poczynać mieli?
    Baba dowiódłszy ich tu, a bojąc się pewnie by ją za posługę Niemcom nie karano, przyszła się żegnać do Ottona, to jest o zapłatę się upom-