Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi; pobożność zaś ta tak była przejmującą wszystkich, tak przenikającą serca iż Dobruch się spłakał przy mszy, dziewczęta wyszły z niej jakby powróciły z innego świata. Sam Mszczuj poczuł się zmienionym i zmiękłym...
Co mogło tak podziałać na przytomnych, niktby powiedzieć nie umiał. Biskup czytał mszę świętą głosem cichym, nie śpiewał pieśni, nie kazał językiem zrozumiałym, — szepcząc odmówił modlitwy — coś przecie w jego postawie, ruchach, wejrzeniu było takiego, że ilekroć się zwrócił do ludu, uginały się głowy trwożliwie, padali wszyscy na twarze i uczucie jakieś straszne a błogie przejmowało ich dreszczem...
A gdy w końcu mszy podniósł rękę do błogosławieństwa, Mszczuj stary miał łzy na powiekach...
Milczenie uroczyste w czasie nabożeństwa, ledwie świergot wróbli przerywał.
Jesienny poranek mglisty i pochmurny dotąd, nagle w końcu mszy się wypogodził, obłoki białe roztwarły i jasne zaświeciło słońce. U drzwi kościelnych na modlącego się Biskupa czekał Mszczuj z córkami swemi, które popłakawszy się przy mszy, teraz jak ptaszyny już wesołe były i rozpowiadały ojcu jak ich ks. Iwo błogosławił...
Wkrótce wyszedł i on rozweselony też na duchu, z czołem pogodnem, witając brata...
— Ubogo u was w Bożym domu, — odezwał się, — lecz Bóg nie potrzebuje srebra ni złota