Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 2 211.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jadą! — zawołał czarny, na pół z obawą, pół z radością.
Wódz nic nie odpowiedział.
Niektórzy znów instynktowo się do mieczów mieli. Bieg koni po zamarzłej ziemi rozeznać już mogli. Usiłowano z niego liczbę koni odgadnąć.
— O! ho! szepnął jeden, będzie ich tam z pół kopy, kiedy nie więcej.
Stali czekając w milczeniu, gdy z po za drzew przodem jadący pokazał się młody, piękny mężczyzna, na dziarskim małym koniu.
Kołpaczek miał na głowie futrzany, którego spiczasty wierzch zwieszał się naprzód, a dwa z uszów końce na ramiona mu spadały razem z jasnemi włosami, z pośrodka których rumiana, okrągła, z czołem wypukłem twarz patrzała, mimo młodości siłą wielką i odwagą uderzająca. Oczy niebieskie na pozór słodyczy pełne, miały w wejrzeniu coś takiego, co zwiastowało, że i okrutnemi być umiały. Usta małe dokoła obsypane puchem złotym, dumnie podniesione, śmiały się dziko, straszno, choć może wesołemi być chciały...
Wódz konnych zobaczywszy nadjeżdżającego młodziana w kożuszku sobolowym, w pasie nabijanym, z łukiem okutym na plecach i trąbką kościaną — wysunął się naprzeciw niego i ręką od czapki go pozdrowił.
Tamten też podobnie go witał. —