Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 2 171.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Paweł nie zważał wcale na przepowiednie, rad był, że się zbył ciężaru.
Natychmiast dworek kazał opróżnić i klechów w nim osadził, tak, by w razie namysłu i powrotu, nie miała się już gdzie podziać.
Tydzień upłynął, a o Biecie wcale słychać nie było. Zonia nie wiedziała nic o niej. Upłynął drugi.
Biskup na uroczyste święto pojechał na Wawel, zasiąść w kościele na tronie swym w czasie nabożeństwa. Dobrej był myśli i zwycięzkiego oblicza. Nieprzyjaciele wejrzenia oczu jego wytrzymać nie mogli. Tem też śmielej i zuchwalej poglądał, wyzywając ich. Przyszłość wróżyła mu się zwycięzką, krwawą, mściwą, taką, jaką ją mieć chciał.
W czasie nabożeństwa, gdy rzucał oczyma po kościele gęsto nabitym ludźmi, wzrok jego padł na tłum stojący u kraty presbiterium.
Struchlał — krew mu oblała twarz, która wnet zbladła jak chusta.
Naprzeciw niego stała w czerni cała, w sukni zakonnego kroju, w zasłonie podobnej do tych, które mniszki nosiły — ale bez krzyża u czoła — owa pochwycona przez niego Bieta. Stała trupem czy widmem, blada, piękna, groźna, z oczyma wlepionemi w niego, oczyma tego bajecznego bazyliszka, który wzrokiem zabija.
Biskup chciał oczy odwrócić od niej i nie