Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 2 147.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wchodzących do sklepionej izdebki narożnej, w której siadywał, przyjął niemal wesoło.
Dzierżykraja, dawniej wstrętliwego mu, niepowitał grzeczniej niż zwykle, do Waltera się zwracając.
— A! stary! przecieżeś sobie wyrobił pozwolenie mnie odwiedzić? Patrzajże co to Panowie z biskupami robią! Miesiąc już siedzę w tych murach na rekollekcjach, trąbki myśliwskiej ani dzwona kościelnego nie słysząc.
— Skończy się rychło ta niewola, — zabrał głos Dzierżykraj, uprzedzając Waltera. — Co się stało, zaszło bez wiedzy i woli księcia, który tego żałuje.
— Ho! ho! bez wiedzy! — podchwycił Biskup. — Mówcie to komu chcecie... a nie mnie. Trzymałżeby mnie bez rozkazu stryja Leszek?
Dzierżykraj zamilkł nieco, a Walter zacierając ręce, niepewien co ma mówić, zająknął się.
— Co się stało! jak się stało! — rzekł — niema o czem rozprawiać, lepiej, żeby się to skończyło, a co rychlej. Trzeba pojednania i zgody.
— Zapewne! — rozśmiał się Biskup. — Chcielibyście abym ja niepamiętny krzywdy jaka mi się stała, guzów, które mi nabili, wioząc mnie jak bydle związanego ci zbóje..., puszczając w zapomnienie krzywdę kościoła i dostojeństwa,