Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 2 023.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Biskup zsiadł tu z konia, i do izby wszedłszy w której go do nóg mu padając powitał Leśnik stary — popchnął go precz od siebie i kazał grzać wino.
Dudar natychmiast się wziął do tego, bo nigdy bez beczułki nie wyjeżdżano. Jadło odepchnąwszy Paweł siedział i pił długo.
Na dworze pozostała służba przyparła się do płotów i woza, a na pytania zadawane przez resztę dworu nie odpowiadała.
— Gdzież Werchaniec?
— Licho go wie...
— Zły pan?
Głowami okazywali, że się doń zbliżać nie było bezpiecznie.
Pijąc, sparty na ręku Biskup, wyjrzał razy kilka ku oknu, jakby się słońca i dnia pytał ile ich było do wieczora.
Piękny dzień zmienił się pod wieczór w pochmurny, szara opona śniegiem grożąca wisiała nad ziemią. Wiatr czasami przeciągał z wyciem. Rachował pewnie ksiądz Paweł, ażeby zbyt zawczasu nie powrócić do Krakowa. Już zmierzchało, gdy znak dał by mu konia podawano. Służba ruszyła się żwawo, milcząca, strwożona — Dudar nią dowodził.
— No, to się gdzieś zbłąkał Werchaniec — mruczeli niektórzy.
Drudzy patrząc po sobie, uśmiechali się skrycie.