Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 222.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i spojrzała takim wzrokiem na Zonię, że się przestraszoa[1] cofnęła. Ona co się znała na niewiastach, poczuła w niej jedną z tych, które opanować się nie dają, a same drugim panować muszą.
Jakiś czas milczała Bieta, siatkę plącząc bezmyślnie, namarszczyła brwi i rzekła.
— Niech mnie ztąd wyzwoli, bo ja tu umrę, zginę, zamęczę się, zaduszę. Dobrze, niech mnie wyzwoli, niech bierze, jużbym i tak nie mogła tu wytrzymać dłużej. Myślałam nieraz z muru na łeb się rzucić i rozbić o skały, tak mi to życie obrzydło w tej klatce... Ale cóż on ze mną zrobi? zapytała naiwnie.
Werchańcowa rozśmiała się z tej prostoty dziewczęcia i pogładziła ją po ręku.
— Nie bój się — szepnęła cicho — pan jest możny, nie zginiesz byleś rozum miała.
Bieta głową potrząsała.
— Tak mu się na wiarę zdać — odparła śmiało z rodzajem cynizmu, jakie ma niedoświadczenie — ja nie chcę. Wezmie mnie, potrzyma, potem rzuci. — Nie!
— A cóż ty od niego chcesz? — zaśmiała się Zonia — przecież to osoba duchowna jest, przysiągł już innej oblubienicy.

— To niech ją trzyma — gorąco odparła Bieta. — Mnie jak raz weźmie, musi też przysiądz, że nie porzuci.. Tak! — dodała z mocą —

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przestraszona.