Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 213.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Werchaniec chudy człek z pobitą twarzą, ze złemi oczyma, z nosem trochę krzywym na lewo, a ustami na prawo wypaczonemi, zmarszczył się słuchając. Śmiejąc się z przymusem jakimś, Biskup patrzał nań, usiłując dojrzeć, o ile światło pochodni dozwalało, co się na twarzy zausznika malowało.
Werchaniec trawił, co mu włożono do ucha, pokręcając głową.
— Za to i lasu od Bukowej za mało! — bąknął. — Ale ja tej sprawy na sumienie nie wezmę! Pan każe, sługa musi! Gorzej będzie Biskupowi, na którego i tak ludzie plują.
— Za oczyma! niech plują! — odparł Paweł — o kim wiem, temu za plwociny oddam krwią!
— To się nie ukryje, — ciągnął dalej obrzydły Werchaniec, twarz całą gdy mówił, wywracając i szpecąc jeszcze wykrzywieniem.
— Nie ukryje się! To co? Nie pierwsza to będzie.
— E! — pokręcił głową ochmistrz — tu w Krakowie — jeszcze tego pono nie widziano!
Zamilkłszy jechali dalej, Biskup nie spuszczał zeń oka, odgadując co myśli. Werchaniec tarł głowę i dumał głęboko.
Ku Krakowu się już zbliżali, gdy ks. Paweł silnie go ręką po ramieniu uderzył, aż syknął z bolu.