Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 140.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Uchodzą, — uszli!
Obejrzeli się, z dziewięciu zostało sześciu — obejrzeli, tylko trzech widać jeszcze, — otóż i znikli wszyscy.
Lecz i koniom ich tchu już brakuje. Potrzeba stanąć. Właśnie wygorzałą wieś znaleźli na drodze.
Żywego w niej nie było ducha, a jeszcze niby żywa stała. Z chat opalonych widać było prosty statek wieśniaczy, który ocalał po kątach. Studnie z żurawiami, które wiatr poruszał, całe w podwórkach, gdzieniegdzie płot i wrota gwałtownie rozwarte. Na drodze chusta krwawa legła jak zabita, trup dziecka rozcięty w progu nagi i poczerniały...
Pawlik, Janicz i Luzman strzymali konie.
Niemiec skoczył do studni po wodę, zajrzał w głąb i krzyknął, pełną trupów była. Tuż płynął strumień, poszli z niego zaczerpnąć, brzegiem widać było zastygłą krew.
Pawlik tym czasem z sukni sobie i z ciała powbijane strzały wyrywał. —
Janicz dyszał sparty o słup. Luzman jęczał, patrząc na poranione ciało. Z dala z wiatrem dochodziły ich krzyki zwycięzkie tatarów.
Ledwie odetchnęli trochę, gdy niemiec wskazał na drodze migających trzech Tatarów. Biegli za niemi, a raczej toczyli się po gościńcu, jakby trzy kule czarne.