Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 131.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wała. Nie zostało nic, tylko znowu tłum ten sam szary, warczący, pełznący i wyjący dziko:
— Surun!
Książę Henryk stał, patrzał i modlił się... żelazny, nieporuszony... Widać go było z orszakiem.
Pułki co na przedzie stały za górnikami którzy znikli, znowu ten grad strzał zasypał.
Niebyło wątpliwości, że Bolesław i cały oddział jego, co tak mężnie padł na nieprzyjaciela, już przezeń został pożarty. Z wieży widać było wśród czarnego mrówia jakby plamę krwawą, w której się promienie słońca gdzieniegdzie świeciły odbite — i trupem usłaną polankę. Dzicz okrążała ją, naciskała się i rozpierzchła znowu.
Sulisław z Krakowiany i Opolanie ruszyli się naprzód śmiało. Nie stracili oni męztwa straciwszy przodowników. Zamęt wielki widać było na polu i okrzyki doleciały na wieżę. Dwa polskie oddziały stały przeciwko trzem tatarskim i walczyły zajadle — nie mogły naprzód się posuwać, ale nie ustępowały ni kroku.
Jak dwaj zapastnicy, co się za barki pochwycą, tak sparły się dwa owe pułki i dzicz w gęste zbita ciało. Padali z koni i z końmi Tatarzy, lecz na ich miejsce cisnęli się nowi, nie przebierało się ich, zdawali mnożyć z trupów poległych. Sulisław dotrzymywał im kroku, Opolanie mu posiłkowali, dwa oddziały w jeden się zlały. Jak opoka stali w miejscu, aż z oddziału ks. Henryka