Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 121.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się z legowiska ruszali. Można było ztąd nawet rozeznać ich niby pięcioro kup oddzielnych, a po nad niemi powiewające płachty jakieś, niby chorągwie.
Zdala wiatr czasem przynosił jakby głuche wrzaski... Dzień się zdawał na pogodę wybierać, lecz rannych chmur jeszcze nie mogło rozpędzić słońce. Starszyzna się na koniach tu i owdzie zwijając napędzała i stawiła do szyków...
Ks. Henryka na placu nie było jeszcze, tylko u wrót kościelnych czekał nań przyboczny oddział jego z Rościsławem i Janiczem, a Pawlik z niemi.. Niemców stało już siła na koniach pookuwanych w żelazo, poodziewanych w koszule druciane, w hełmach ciężkich, na których rogi, trąby, skrzydła i ptaki różne sterczały.
Każdy z tych mężów zbrojnych tak pięknie, zdawał się niezwyciężonym. Cóż mogły przeciw nim strzały? co mogły choćby i tatarskie miecze? konie nawet zbrojami od nich obwarowane były.
Na polu coraz się ludu roiło więcej, a ks. Henryka nie było jeszcze.
Modlił się długo a[1] stopni ołtarza, nie trwożąc ale czerpiąc coraz mężniejszego ducha. Duch matki zdał się wstępować w niego i wlewać mu męztwo wielkie.

Od ołtarza ksiądz staruszek siwy, skończywszy obdzielanie hostją, błogosławił do góry pod-

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – u.