Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 063.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wieści, od Wrocławia i Lignicy nadchodziły gońce.
Wszyscy oni o tej strasznej ćmie najezdzców, którą na sta tysiąców liczono, bo całemi powiatami zalewała ziemie — opowiadali toż samo, że się jej nic oprzeć nie mogło, że szła jak ogień, rwała jak wody wiosenne, jak chmura pędziła, jak burza, która wszystko niszczy co spotyka.
Ci co szli przeciwko niej, pewni śmierci kroczyli z zimną krwią rycerską, jaka przychodzi w ostatniej godzinie, gdy już żadnego nie ma ratunku, a mężowi okazać trzeba, iż go postrach śmierci nie złamie.
Czasem wspomniawszy na swą cichą zagrodę, westchnął który i stłumił wnet nie męzki żal, a przeżegnał się opędzając słabości pokusę.
— Dopust Boży! — powtarzali.
Pawlik z izby wybiegłszy z zaiskrzonemi oczyma, wprost do swej komory spieszył. Drzwi zaledwie nie wybił, tak w nie się cisnął gwałtownie, na czeladź swą krzycząc. Jeszcze w progu stał, gdy Mistrz Zula nadbiegł za nim przestraszony.
— E! Klecho! — wykrzyknął ujrzawszy go Pawlik — bywaj mi zdrowy! Dosyć ty mnie nad księgami namordowałeś. Skończyło się panowanie twoje.
Ksiądz oniemiały stał i żegnał się.
— Co ci to? Pawlik?
— Co mi? Klecho! otom swobodny! Na ko-