Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 058.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chodzącą, ponurą, niby łkaniem poprzecinaną zrozumieć. Przypominała ona wycie jakiegoś zwierzęcia, gdy dogorywa, choć ludzką była. Połowa słów połknięta nie mogła się dobyć z tej piersi zeschłej i skostniałej. — Gdy starzec mówić chciał, a niemoc go ta okowywała, wpadał zwykle w złość wielką, rzucał połową ciała, okiem jedynem miotał groźno.
Wojusz stał przed nim.
— Gdzie ten niecnota był? gdzie? Jakeś śmiał na jedną chwilę z oczów go spuścić? ty! ty!
— Winienem — rzekł krótko Wojusz, — ale słuchaj, stary, — nie złość się. Ja tego twego źróbaka dłużej ujeżdżać nie myślę i chleba twego nie chcę, łaski nie żądam, pójdę ztąd precz! Dosyć!
— O! o! — zagrzmiało z piersi Jazdona — o! ty!!
Mów, gdzie był?
I pięść podniósł ku synowi. — Ten stał ledwie nie wyzywająco patrząc ojcu w oczy. — Milczał.
— Pytasz gdzie? — przerwał gniewem starego podraźniony Wojusz — a gdzież ta twoja krew szaleć miała, jeźli nie tam, gdzie mogła ludzi i bydło dusić a znęcać się albo dziewki dostać! Bo i to mu już pachnie! Spytaj go się, spytaj gdzie był, jak konia porwał, dwóch pachołków zmusił z sobą, psy wykradł i pojechał