Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Syn Jazdona tom 1 051.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tchnął znowu Żeleziec, a jeden z duchownych wtrącił pytanie:
— Cóżeście mówili, iż do ludzi mało podobni są?
— Bom takich mord jakom żyw nie widział — rzekł Żeleziec. — Wszyscy do siebie podobni jako rodzeni, śniade, blade, na twarzy włosa mało albo i nic, policzki szerokie i wypukłe, oczy małe głęboko wciśnięte, nosy płaskie a szerokie, twarze bydlęce i straszne, zęby gdyby u zwierza kły, ostre i białe... Nie olbrzymy to, choć na koniach się zdadzą duzi, bo nogi krótkie mają, przecie siła ich straszna. Widziałem jako naszemi ciskali tak, że się o ziemię rozbijali.
W głębokiem milczeniu słuchali wszyscy — szmer ustał. Żeleziec zakaszlawszy się już mówić nie mógł, gdy jeszcze go słuchano.
— A jakżeż się ztamtąd ocalił? — zapytał zwracając się ku niemu Sulisław.
— Jak, i po co? albo ja wiem? — jęknął Żeleziec. — Wszystko, co się ze mną tego dnia i nocy działo, stało się nieświadomo. Ani wiem czym sobą władał, czy siła jaka obca. Oschły mi oczy patrzając, w gębie i w gardle ogniem piekło, głowa pękała. Tylem przytomny był, żem pacierz jeden zaczynał ciągle, dokończyć go niemogąc.
Gdy mrok nadchodzić począł, nie wiedziałem