Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom II.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dobrze i stanie za kilku. Byleśmy ich w pierwszem starciu złamali.
— Tak, i nie zapędzili się za uciekającymi umyślnie, bo to ich sztuka — rzekł mistrz — ale u nas serce gorące, ochota wielka i w boju człek pamięć traci.
Ale czas do namiotu — zawarł Grzegorz podając rękę rannemu. — Okryjcie się ciepło i śpijcie jeśli możecie.
W namiocie królewskim świeciło jeszcze. Mistrz wszedł do niego. Król z nogą bolącą wyciągniętą siedział, ale twarz miał wesołą.
Kardynał obok niego odpoczywał, czoło miał zasępione.
— Nie cierpię — mówił — tych puhaczów, co wszędzie ze złą wróżbą przylatują i psują najmężniejszym serca... Cóż z tego, że Turcy się okazali już przed nami?... Śledzą ruchy nasze, ale pierwsi na nas napaść się nie ważą...
— A my jutro mając ich tak blizko, moglibyśmy wycierpieć? — począł król. — Czas się bić w polu... żołnierz pochodem więcej się nuży, niż w boju...
— Z ogniów miarkując — wmięszał się przybyły Grzegorz — siłę mieć muszą znaczną.
— Luźnie idą i obozują zawsze szeroko się rozkładając — dodał Cesarini i wstał z siedzenia. — Zobaczymy co jutro pokaże...
Dzień następny wstał piękny i pogodny. O brza-