Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom II.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łych, kule do nich garścią sypią, murów niemi nie złamać!
— Działami się na prędki pochód trudno było obciążać — dodał Zawisza.
Grzegorz z Sanoka stał zadumany.
— Najrozumniej było — odezwał się — gdyśmy widzieli, że siła za mała, a posiłki niepewne, od Nikopolis zawrócić.
Byłem przy królu, gdy Drakuła przyjechał. Popatrzał się tylko na nasz obóz, a potem na młodego pana i do nóg mu przypadał prosząc, aby powracał, a nie ważył się dalej. Zna on Turków siły dobrze.
— Z czem wy ciągniecie? — mówił. — Sułtan jadąc na łowy więcej z sobą ludzi bierze...
Łzy miał prawie na oczach, gdy to mówił, syna królowi dać chciał, ludzi, konie, aby na wszelki wypadek ratować się mógł.
Król i kardynał podziękowali, ale rady nie posłuchali!! Daj Boże, byśmy nie żałowali tego...
Wszystkiego razem mamy z piętnaście tysięcy ludzi z Wołoszą, a dwa tysiące wozów, dla których się wlec potrzeba... bo rycerstwo wygodę i przepych lubi!
— Mistrzu — gwałtownie zakrzyczał Zawisza — już i na nas poczynacie sarkać? A godzi się to? Niesiemy życie ochotnie...
— To też mi żal, aby ofiara marną nie była! — dokończył Grzegorz i zamilkł.