Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom II.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niemu. Na górach widać było uchodzące Turków gromady, kryjące się w wąwozach i na płaszczyznach śnieżnych leżące pomostem trupy. Powracające pułki nuciły pieśń zwycięzką, którą wiatr zrywając, roznosił... Górą niebiosa z za białych obsłon wieczornym lazurem przyćmionych, nocne wypogodzenie i mróz zapowiadały...
Gwiazdy, co dnia tego w Polsce uroczystą oznajmują wieczerzą z starochrześciańskim obyczajem łamania się poświęconym chlebem, tu świeciły powracającym z boju wygłodzonym, rannym, znużonym, ale rozpromienionym zwycięztwem.
Podkanclerzy i ci wszyscy, co wczoraj domagali się powrotu, dnia tego dokazywali cudów, wojsko, oprócz zaciężnych papiezkich żołnierzy i cudzoziemców do zimna nienawykłych, skostniałych, biło się bohatersko... Król wracał ranny w rękę, mnóztwem strzał wśród dnia rażony, z których żadna zbroi jego i koszuli nie przebiła, oprócz jednej.
Rana ta, nieznacząca, tocząca się z niej krew radowała młodzieńca. Spoglądał na nią z dumą, pokazywał ją szczęśliwy. Była to krew za wiarę wylana.
Z podniesionym hełmem jechał teraz... śmiejąc się i żywo z Tarnowskimi rozmawiając, tak jak niegdyś na krużgankach zamku krakowskiego swawoląc z sobą, drażnili się wzajemnie...
Ponad głowami ich powiewały górą podziu-