Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom II.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

prowadziły do skarbca opieczętowanego. Z drugiej strony przez sień była zamkowa kaplica.
Zima była ostra, izby potrzebowano opalać dobrze, przynoszono drewka, i Magyar, dosyć nieostrożnie przywiezione pilniki wetknął tymczasem pomiędzy drewka przy kominie. Służba, która drwa znosiła, dobyła je na wierzch!!
Sługa zobaczywszy to, zbladł jak trup, ledwie mógł chowając je gdzieindziej, przemówić do Kottanerin.
— Na miłość Bożą, starajcie się, aby nam światła nie zabrakło! Świec potrzeba!
On i stara Helena, chociaż nie wyrzekali się myśli wykradzenia korony, najniezgrabniej się brali do tego, ale może właśnie dlatego nikt ich nawet o nic nie posądzał...
Była to sobota, wigilia przed niedzielą zapustną. Do posług miała Kottanerin z zamku starą babę, która po niemiecku nic nie rozumiała, ospała była i ograniczona... Od tej zażądała, aby jej dużo świeczek dostarczyła, bo wieczorem ma bardzo długie do odmawiania modlitwy.
Ale dostawszy świece Kottanerin, niespokojna i tchórzliwa, postąpiła z niemi tak, jak jej towarzysz z pilnikami, schowała je gdzieś, zapomniała gdzie i znaleść potem nie mogła... Wszystko się zdawało składać jak niefortunniej.
Dziewczęta pakowały zbyt długo swoje gałganki i Kottanerin musiała w końcu kazać się