Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom II.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na wałach zamkowych właśnie zaczęli się okazywać ludzie zbrojni, łucznicy i kusze, tak, że sądzić było można, że przyjdzie do starcia, gdyby się upierano zamek naciskać.
Hocz począł mówić, ale głos zniżywszy, tłumaczył się, jąkał...
Biskup jedno powtarzał.
— Rozchodźcie się...
I gawiedź w końcu zachwiana, a otrzeźwiona nieznacznie się rozpływać zaczęła.
Gdy raz ruch ten wsteczny dał się uczuć, nikt nie chciał być ostatnim, obawiano się pozostać, aby nie wpaść w ręce straży zamkowej i nie popaść do Dorotki.
Rozchodzące się kupki kroczyły zrazu zwolna, potem coraz żywiej, gdzie kto mógł kryły się, wsuwały, nikły, tak że Hocz obejrzawszy się nie rychło, ujrzał że był z małą kupką sam jeden prawie...
Odgrażając się i mrucząc, i on więc w końcu cofnął się ku miastu...
Niebezpieczeństwo było zażegnane, lecz nie odwrócone stanowczo...
Zaledwie się ludu pod zamkiem przerzedziło, i biskup Zbyszek poszedł królowej przelękłej donieść i wytłumaczyć co się stało, gdy Grzegorz z Sanoka, kazał sobie furty otworzyć, i śmiało sam jeden wyszedł na miasto...