Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oczy zwrócił ku kolebce żony, potem na Szlika, i dano znak do pochodu.
Ruszyło wszystko, zadrgały tłumy. On i lud ten wiedział, że jechał do grobu, ale na twarzy pańskiej nie widać było ani żalu, ani smutku, tylko ironiczną powagę i dumę...
Około zamku zebrane gromady ciekawych, zachowały się spokojnie, nie dały oznaki ani boleści, ani urągowiska, ale w ulicach Pragi, zbita ciżba na wstępie w nie, powitała okrzykami.
Ucho najmniej czułe, mogło w nich wyraźnie rozeznać wołanie.
— Wracaj uzdrowiony! Sława tobie!
I krzyki.
— Jedź, jedź! bodajbyś był nigdy tu nie przybywał i nigdy nie wracał... Jedź na stracenie!!
W niektórych miejscach przekleństwa i urągowiska stały się tak dobitnemi, że halebardnicy zmuszeni byli ostrza przeciw gminu nastawić i grozić rozpędzaniem.
Nic to nie pomogło, bo gawiedź rozproszona, wracała tłumnie z nowym wrzaskiem, hałaśliwszym jeszcze.
Przez cały ten czas, gdy placami i ulicami ciągniono, aż do wrót miejskich, krzyki nie ustawały. Zygmunt, którego uszów dochodzić musiały, nie odwrócił głowy, nie dał najmniejszego znaku zniechęcenia i gniewu. Kanclerz tylko Szlik